„W obliczu dzisiejszego kryzysu wartości pytamy o postaci, które potrafią nam wskazać drogę” – pisał kard. Joseph Ratzinger. Przyszły papież teolog znalazł wielkiego przyjaciela i przewodnika w św. Augustynie. Podczas Adwentu w 2014 roku próbowaliśmy przez Roraty oraz rekolekcje na łamach „Gościa” przybliżyć postać św. Teresy Wielkiej. Sporo osób dziękowało za przypomnienie tej postaci. Przyznam, że dla mnie samego spotkanie ze świętą karmelitanką sprzed pięciu wieków było czymś fascynującym. Pomyślałem sobie, ile takich nieodkrytych skarbów kryje nasza katolicka tradycja... Dlaczego tak słabo znamy bohaterów naszej wiary? Ileż oni mogą nas nauczyć, jak bardzo mogą pomóc nam wierzyć! „Był dla mnie zawsze wielkim przyjacielem i nauczycielem”. Tak mówi o św. Augustynie Benedykt XVI. Sięgnąłem z wielką ciekawością po wydany właśnie po polsku kolejny tom jego „Opera Omnia”, poświęcony nauczaniu tego wielkiego ojca Kościoła. Młody teolog Joseph Ratzinger poświęcił mu swoją pracę doktorską. Często sięgał do jego myśli jako teolog i jako papież. Tak to właśnie działa w Kościele. Wielcy święci inspirują. „Są jakby naszym starszym rodzeństwem w rodzinie Bożej, chcą nas niejako wziąć za rękę i poprowadzić; mówią nam: jeśli mógł ten albo tamten, dlaczego nie mógłbym również ja?” – pisze Benedykt XVI. No właśnie, dlaczego nie mógłbym i ja? Trzeba tylko dać się poprowadzić. Więc próbujmy. Nasza wiedza o św. Augustynie ogranicza się do kilku informacji, często powtarzanych na ambonie. Że św. Monika, jego matka, wymodliła mu nawrócenie, a zanim się nawrócił, prowadził rozpustne życie. Z ponad setki dzieł, które zostawił, powtarzamy najczęściej zdanie: „Kochaj i rób co chcesz”. Przeczytaj także Weź, czytaj Augustyn (ur. 354) pochodził z Tagasty w północnej Afryce. Jego ojciec był poganinem, urzędnikiem miejskim (nawrócił się i ochrzcił krótko przed śmiercią), matka była gorliwą chrześcijanką. Wiara nie była dla Augustyna oczywistością, podobnie jak w naszych czasach. Stał się chrześcijaninem nie przez urodzenie, ale przez nawrócenie. Jak podkreśla Ratzinger, Augustyn przeżył dwa nawrócenia. Pierwsze związane było z przyjęciem chrztu. Droga do niego była długa. Jako dziecko został wprawdzie przyjęty do katechumenatu, ale już jako student odwrócił się całkowicie od wiary swojej matki. Studiował retorykę w Kartaginie. Wtedy związał się z kobietą, z którą żył kilkanaście lat w konkubinacie, miał z nią syna Adeodata. Po lekturze „Hortensjusza” Cycerona zatęsknił za prawdą. W gruncie rzeczy tego zawsze szukał: miłości i prawdy. Nie odnalazł ich początkowo w chrześcijaństwie. „W zestawieniu z wielką wiedzą starożytności Biblia wydaje mu się księgą pełną naiwnych historii, niegodną czytania przez niego, oświeconego, wykształconego. Wpada najpierw w manichejski, a potem sceptyczno-akademicki racjonalizm. Jego serce pozostaje jednak puste”. Namiętność oraz akademicki sceptycyzm stawiają opór przyjęciu wiary. W pewnym momencie swoich duchowych poszukiwań słyszy głos dziecka, które powtarza: „Tolle, lege” (Weź i czytaj). Otwarł fragment z Listu do Rzymian: „Teraz nadeszła dla was godzina powstania ze snu. Teraz bowiem zbawienie jest bliżej nas niż wtedy, gdyśmy uwierzyli. Noc się posunęła, a przybliżył się dzień. Odrzućmy więc uczynki ciemności, a przyobleczmy się w zbroję światła! Żyjmy przyzwoicie jak w jasny dzień: nie w hulankach i pijatykach, nie w rozpuście i wyuzdaniu, nie w kłótni i zazdrości. Ale przyobleczcie się w Pana Jezusa Chrystusa i nie troszczcie się zbytnio o ciało, dogadzając żądzom” (13,11-14). Trafiony, zatopiony. Jak napisał w słynnych „Wyznaniach”: „Cała ciemność wątpienia natychmiast się rozproszyła”. „W tamtym momencie zrozumiał, że to, co niewidzialne, jest prawdziwą podtrzymującą nas rzeczywistością” – zauważa papież senior i dodaje: „W naszych czasach napór tego, co widzialne i słyszalne, stał się jeszcze większy. Głos i wołanie tego świata stały się tak silne, że nie mamy już prawie siły słuchać milczenia Boga”. Do nawrócenia Augustyna przyczynia się także św. Ambroży, biskup Mediolanu. W tym właśnie mieście Augustyn wraz ze swoim synem przyjmują chrzest z rąk Ambrożego, w Wielkanoc 387 roku. Postanawia wrócić do rodzinnej Afryki, aby żyć we wspólnocie świeckich przyjaciół oddanej życiu duchowemu. Udaje mu się zaledwie trzy lata przeżyć w klasztornym odosobnieniu. W czasie święceń cicho płakałem… I wtedy przychodzi drugie nawrócenie, historia o wiele mniej znana. Augustyn zostaje nagle wyrwany ze swojej wspólnoty, w której chciał oddać się całkowicie modlitwie i słuchaniu słowa Bożego. Kiedy Waleriusz, stary schorowany biskup portowej Hippony, składa rezygnację z urzędu, lud woła podczas nabożeństwa: „Niech Augustyn będzie naszym biskupem!”. W ten sposób zostaje przymuszony do przyjęcia święceń. Towarzyszące mu wtedy uczucia odsłania później w liście do biskupa Waleriusza: „Czuję się jak człowiek, który nigdy nie nauczył się wiosłowania i teraz ma zostać nagle sternikiem dużego okrętu. To jest także powód, dla którego w czasie swoich święceń kapłańskich cicho płakałem…”. Jest w tym wyznaniu coś głęboko przejmującego i wielkiego. Augustyn daje się poprowadzić Temu, któremu zaufał. Staje się duszpasterzem i odtąd wszystkie swoje talenty i siły oddaje służbie ludowi Bożemu. Benedykt XVI podsumowuje tę decyzję tak: „Chrześcijańska świętość jest po prostu posłuszeństwem, które oddaje się do dyspozycji tam, gdzie Bóg nas powołuje, takim posłuszeństwem, które nie polega na własnej wielkości, lecz przyjmuje dary, którymi obsypuje go wielkość naszego Boga, i wie, że znaleźć siebie można właśnie jedynie w posługiwaniu i zatraceniu siebie samego”. To jest sedno drugiego nawrócenia św. Augustyna. Owszem, jako biskup stara się żyć we wspólnocie zakonnej ze swoimi współpracownikami, ale do drzwi jego domu wciąż pukają ludzie, oczekując pomocy. To dla nich Augustyn przemienia się z subtelnego filozofa w niezmordowanego kaznodzieję i zaangażowanego teologa. W miarę często przywołujemy świadectwo Augustyna jako wielkiego konwertyty, który po okresie grzesznego życia wszedł na drogę wiary. Zapominamy jednak, że od chwili chrztu przeżył jeszcze 44 lata życia jako chrześcijanin, a z tego 39 jako biskup w portowym mieście.
Tam zbudował m. in. słynny Labirynt, "choros" (plac do tańca) dla Ariadny, wyrzeźbił statuę Afrorydy. Popadłszy w niełaskę dostał się wraz z synem ---> Ikarem do więzieni, z którego obydwaj uwolnili się za pomocą skrzydeł. We wszystkich miejscach pobytu: na Sycylii, w Italii i w Egipcie, pozostawił D. ślady swej działalności. Czy Jezus Chrystus jest współistotny Ojcu, światłością ze światłości, Bogiem prawdziwym z Boga prawdziwego - jak wyznają chrześcijanie od 1700 lat? Czy też przekonanie to jest późniejszym dodatkiem, kulturowym zniekształceniem, pogańskim wypaczeniem pierwotnie czystej, żydowskiej wiary w Jezusa jako proroka, nauczyciela, nawet Mesjasza - jak utrzymuje wielu współczesnych badaczy? Paweł Lisicki przeprowadza rzetelne śledztwo, które ma odpowiedzieć na ten dylemat. Przedstawia prace najbardziej popularnych i wpływowych biblistów - ateistów, Żydów, katolików i protestantów - i konfrontuje je z tekstami starożytnymi. Wczesne świadectwa nie pozostawiają wątpliwości: pierwsi żydowscy uczniowie od początku widzieli w Jezusie z Nazaretu Boga, który zstąpił na ziemię. Paweł Lisicki z chirurgiczną precyzją wykazuje tendencyjność, uproszczenia, podstawowe błędy tych profesorów, którzy uwierzyli, że ich krytyczna misja polega na „uwolnieniu Jezusa od chrześcijaństwa“. Chrystus jako żydowski buntownik - tyle może zaakceptować zaślepiony własną pychą dzisiejszy „rozum historyczny“. Lisicki odsłania, jak rodziła się wiara w boskość Chrystusa. To zasadniczy temat książki. Nie znam ważniejszego. Książka Lisickiego jest odtrutką na zalew pseudonaukowej literatury, która usiłuje zredukować Jezusa do roli jednego z wielu żydowskich nauczycieli. Autor z benedyktyńską pracowitością odsłania pozory racjonalności, za którymi ukrywa się niechęć do chrześcijaństwa. Bronisław Wildstein O autorze: Paweł Lisicki – (ur. 1966) – publicysta, pisarz, redaktor naczelny i współtwórca tygodnika „Do Rzeczy”. W latach 2006 – 2011 redaktor naczelny dziennika „Rzeczpospolita”, założyciel i pierwszy redaktor naczelny tygodnika ,,Uważam Rze ”. W 1998 roku otrzymał Nagrodę im. Andrzeja Kijowskiego za książkę „Doskonałość i nędza”. Autor dramatów „Jazon” (2000) i „Próba” (2005), powieści „Przerwa w pracy” (2009) oraz wstępów krytycznoliterackich do „Boskiej komedii” Danetgo i pism Savonaroli. W latach 2013-2014 wydał książki poświęcone początkom chrześcijaństwa: „Kto zabił Jezusa?” i „Tajemnica Marii Magdaleny”. „Czy Jezus jest Bogiem?” to ostatnia część tej trylogii. W latach 2015-2021 ukazały się: „Dżihad i samozagłada Zachodu”, „Krew na naszych rękach?”, „Poza polityczna poprawnością” i „Luter”, a także „Chrystus jest zawsze nowoczesny”, „Grób Rybaka”, „Dogmat i tiara” oraz „System diabła”. Stały uczestnik radiowych i telewizyjnych programów publicystycznych. Fragment książki „Czy Jezus jest Bogiem? Od judaizmu do chrześcijaństwa”: Wstęp To, że Jezus Chrystus jest „Bogiem z Boga, Światłością ze Światłości, Bogiem prawdziwym z Boga prawdziwego”, stanowi istotę wiary chrześcijańskiej. To wyznanie wiary zostało sformułowane na soborze w Nicei w 325 roku naszej ery. Od chwili śmierci Jezusa z Nazaretu, z małego miasteczka lub wsi w Galilei, minęło wtedy prawie trzysta lat. To dużo. Nic dziwnego, że często, coraz częściej, pojawiają się pytania o wiarygodność tego wyznania i jego związek z historyczną osobą Jezusa. Jezus historyczny, Jezus Żyd, pisał znany badacz Geza Vermes, uznałby pierwsze trzy (wiarę w Boga Wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi) i ostatnie dwa wersy chrześcijańskiego credo (wiarę w ciała zmartwychwstanie i żywot wieczny) za coś oczywistego i choć nie zajmował się teologią, nie miałby problemów z ich akceptacją. Zdumiony byłby jednak do głębi, pisał wielki żydowski uczony, pozostałymi dwudziestoma czterema wersami. Problem polega na tym, że wśród nich pojawia się twierdzenie, że Jezus był Bogiem. Wydaje się, co podkreśla Vermes, że niewiele mają one wspólnego z głoszoną i praktykowaną przez Jezusa religią. „Wszakże doktryny, które proklamują wieczność i boskość Chrystusa, Wcielenie, Odkupienie całej ludzkości dokonane za sprawą Jego Ukrzyżowania, Jego następujące po tym wyniesienie i, nade wszystko, Boska Trójca, Ojciec, Syn i Duch Święty, są podstawą wiary, za architekta której się Go uważa”. W rezultacie chrześcijaństwo jawi się jako niezbyt udane, zbuntowane dziecko judaizmu. „To Chrystus Pawła i Jana, zmierzając ku deifikacji, zaćmił i zaciemnił człowieka z Galilei” – uważa Vermes. W oczywisty sposób wynika z tego, że chrześcijaństwo jest uroszczeniem i nieprawowitym dziedzicem Jezusa, Żyda. Nie zamierzam zajmować się w tym miejscu kwestią teologiczną, a mianowicie sensem i znaczeniem boskości. Nie chcę też badać teologicznych podstaw wiary religijnej. Interesuje mnie historia, a konkretnie pamięć świadków i to, co przekazali. Interesuje mnie proste pytanie: kto i kiedy pierwszy raz zaczął uznawać Jezusa za więcej niż człowieka? Więcej niż człowieka to znaczy więcej niż nauczyciela mądrości, rabina, posłańca niebios, proroka, cudotwórcę, wędrownego kaznodzieję, uzdrowiciela. Więcej niż człowieka to znaczy też więcej niż Mesjasza lub sprawiedliwego Wybawiciela. Znaczy to też więcej niż anioła lub inny byt pośredni między Stwórcą a stworzeniem. Kto pierwszy zaczął myśleć o Jezusie, jakby Ten był Bogiem lub też zaczął Mu przypisywać cechy i atrybuty, które wiązały się z boskością? Ostatecznie odpowiedź na pytanie, czy Jezus z Nazaretu z Galilei jest Bogiem (jak wyznają chrześcijanie), to kwestia wiary. Jednak to, kiedy i gdzie zaczęto tak uważać, może być ustalone przez historię. Można też szukać najbardziej prawdopodobnych przyczyn pojawienia się nowej wiary. Na pierwszy rzut oka ktoś mógłby stwierdzić, że odpowiedź na tak postawione pytanie jest łatwa, wystarczy bowiem sprawdzić, kiedy ktoś nazwał Jezusa Bogiem. Jednak jak to często bywa, najprostsze odpowiedzi nie są najlepsze. Autorzy Nowego Testamentu wyrażali swoją wiarę inaczej niż późniejsi chrześcijanie. Nie definiowali doktryny w wyznaniach, ale przekazywali ją za pośrednictwem interpretacji Pism i opisów samego Jezusa. Dlatego nie jest ważne, a przynajmniej nie jest najważniejsze, kiedy ktoś pierwszy raz wprost nazwał Jezusa Bogiem. Są dwa takie miejsca w księgach Nowego Testamentu, jednak dla niniejszych rozważań właściwie nie mają one znaczenia. Pierwsze z nich to słowa z Listu św. Pawła do Rzymian, w którym pisze on o Chrystusie, Bogu wielbionym na wieki (Rz 9, 5)3 . Jednak przy bliższej analizie okazuje się, że nie sposób powiedzieć, czy określenie „Bóg” odnosi się do Chrystusa, czy też słowo to stanowi podmiot odrębnego zdania po przecinku – starożytni nie używali znaków przestankowych. Drugi przypadek to słynne słowa Tomasza, który na widok zmartwychwstałego Jezusa zawołał: „Pan mój i Bóg mój” (J 20, 28). Jednak pochodzą one z Ewangelii Jana, do której trudno jest odwoływać się w obecnej debacie jako do źródła, bo większość komentatorów, niesłusznie zresztą, neguje jej wartość historyczną. Trzy możliwości Nie, nie ma drogi na skróty i nie da się za pomocą prostych cytatów załatwić kwestii odpowiedzi na pytanie o to, jak Jezus został Bogiem. Sądzę, że są trzy możliwości. Zgodnie z pierwszą stało się tak jeszcze za życia Jezusa. To, co mówił, to, jak mówił, oraz to, co czynił, sprawiło, że już pierwsi uczniowie, odpowiadając na Jego wezwanie, zaczęli w Nim dostrzegać osobę nadludzką, kogoś równego Bogu lub samego Boga. Wiara taka zatem istniała w formie niewyraźnej i niepełnej za życia Jezusa, rozwinęła się zaś i została potwierdzona wskutek spotkania ze Zmartwychwstałym. Po drugie, takie uznanie boskości mogło nastąpić nie za życia Jezusa, ale po Jego śmierci, za sprawą doświadczenia Wielkanocy. To wtedy, spotykając żywego, jak sądzili, Jezusa, uczniowie uznali w Nim kogoś więcej niż człowieka, ostatecznie Boga. Dopiero w tym momencie objawił im swoją boską godność, a oni w odpowiedzi na to zaczęli Go czcić jak Boga. Wreszcie możliwe jest, że owa wiara w to, że Jezus był istotą boską, pojawiła się stosunkowo późno, kiedy większość lub wszyscy uczniowie z Galilei wymarli, również po śmierci apostoła Pawła. Była ona nowością, nieznanym wcześniej rozumieniem osoby Jezusa. Taki pogląd chyba najbardziej lapidarnie wyraził amerykański egzegeta Bart Ehrman: „Chrześcijanie w swej teologii wynieśli Jezusa do sfery boskiej, lecz był on i zawsze pozostał człowiekiem”. Wiara powstała jako efekt swoistego zderzenia pamięci o Zmartwychwstałym, jaką przechowywał pierwszy, głównie żydowski Kościół, i wyobrażeń oraz schematów pogańskich, jakie wnieśli do niego później masowo nawracani Grecy, Rzymianie i inne ludy. Żydzi, uczniowie Jezusa, widzieli w Nim wzniosłą postać, bohatera, proroka, nigdy jednak istotę boską; dopiero ewolucja doktryny i jej hellenizacja doprowadziły do spojrzenia na Jezusa jako na Boga. Możliwe są zatem trzy odpowiedzi na pierwsze pytanie o ciągłość wiary nicejskiej i jej łączność z samym Jezusem. Tylko w pierwszym wypadku można byłoby powiedzieć, że została ona zachowana, w drugim rzecz jest niejasna, w trzecim zaś nie ma wątpliwości: gdyby okazało się, że wiara w boskość Jezusa jest zjawiskiem późniejszym i oderwanym od Niego samego, od tego, kim był za życia, wówczas łatwo dojść do wniosku, że chrześcijaństwo w swej głównej postaci stanowi wypaczenie i zniekształcenie nauk Tego, kogo niesłusznie uznaje za swego założyciela. (…) Więźniowie "przywitali" zabójcę zakatowanej Mai 44 Ci wszyscy, co uwierzyli, przebywali razem i wszystko mieli wspólne 12. 45 Sprzedawali majątki i dobra i rozdzielali je każdemu według potrzeby. 46 Codziennie trwali jednomyślnie w świątyni, a łamiąc chleb po domach, przyjmowali posiłek z radością i prostotą serca. 47 Wielbili Boga, a cały lud odnosił się do nich życzliwie To sceny, które raz jeszcze przenoszą Jezusa w człowieczy wymiar. I wydzierają go – jak powiedziałby filozof Slavoj Žižek – „z duszących więzów Wieczności”. Stawiają wobec drastycznego pytania: „Co, jeśli Bóg urzeczywistnia się tylko poprzez uznanie ze strony ludzi?”. Jedna z opowieści o zmartwychwstaniu od wieków skupiała na sobie uwagę i zwyczajnych chrześcijan, i wielkich myślicieli czy artystów, jak Caravaggio, Abraham Bloemaert, Velázquez, Malczewski czy Rembrandt. Szczególnie ten ostatni w obrazach, grafikach, niezliczonych rysunkach wciąż na nowo opowiadał historię trzech pielgrzymów wędrujących „do wsi zwanej Emaus”, a zarazem snuł uniwersalną przypowieść o przypadkach człowieka w drodze. Droga do Emaus jest miejscem konkretnym, gdzie wyłonił się z katastrofy i zagubienia mit założycielski chrześcijaństwa. Ale też czymś nadto. Emaus – jak pisze Ryszard Przybylski, jeden z wielkich mistrzów mowy i myśli polskiej – może być „i tu, i tam, w górach niebotycznych, nad morzem i wszędzie, gdzie się akurat znalazłeś”. W tekście opowieści, zawartej w Ewangelii św. Łukasza, skupia się sens wydarzeń paschalnych. Bez niej doświadczenie Wielkiej Nocy byłoby zamknięte w dramacie Męki, w pustce Groty, której strzegł anioł. W przerażeniu niewiast i apostołów. W oporze naiwnej wiary, która nie jest w stanie przyjąć tragedii Krzyża i Grobu i poprzestałaby najchętniej na takiej ekonomii zbawienia, która daje się sprowadzić do narodzin w szopie, do baśniowej scenerii hołdu zwierząt, pasterzy i Trzech Króli, a potem do żywej obecności Jezusa w tłumie, do poruszających kazań, zaskakujących przypowieści i porywających cudów. Wielkanoc 2022. Niepokojące rozdarcie Ale w fascynacji scenami z Emaus kryje się coś jeszcze. To sceny, które raz jeszcze przenoszą Jezusa w człowieczy wymiar. I wydzierają go – jak powiedziałby filozof Slavoj Žižek – „z duszących więzów Wieczności”. Stawiają wobec drastycznego pytania: „Co, jeśli Bóg urzeczywistnia się tylko poprzez uznanie ze strony ludzi?”. Wielu artystów przeczuwało ten dramatyczny problem – ten akt samoponiżenia się Chrystusa poprzez zstąpienie w człowiecze ciało. Salomon van Ruysdael w „Pejzażu z Chrystusem na drodze do Emaus” (1645) ukazuje trzy sylwetki wędrowców, którym towarzyszy pies, zagubione na wiejskiej drodze wijącej się wśród pospolitej roślinności, skał, strumieni. Na obrazie Duccia di Buoninsegna „Chrystus w drodze do Emaus” (1308-1311) Jezus to pątnik w skromnym odzieniu kontrastującym z wytwornymi szatami uczniów. Zaś Paolo Veronese zgromadził na swym obrazie (przed 1560 r.) po prostu tłum, łącznie z weneckim Murzynem, chmarą niewiast i tłustych dziatek. Obrazy eksponują nie tyle zbawcze przesłanie, ile krzepką, wręcz wyzywającą urodę materii albo otwierają się na grę mroku i światła, ciasnego wnętrza i nieskończoności, domu i świata, osoby i ciżby ciał, jak u Caravaggia w „Wieczerzy w Emaus” (1601-1602), traktującej z pietyzmem codzienność ludzkiego bytu. Niekiedy ewangeliczna historia zostaje zepchnięta na ubocze, jak w „Scenie kuchennej z wieczerzą w Emaus” Velázqueza (1618), przedstawiającej czarną służącą zajętą przygotowaniem posiłku dla trzech podróżnych ledwie widocznych w lewym górnym kącie obrazu. Bardziej jeszcze drastyczny jest obraz nieznanego niderlandzkiego mistrza z około 1600 r. „Kuchenna martwa natura z przedstawieniem wieczerzy w Emaus”: ewangeliczna scena jest tu jedynie obrazkiem zawieszonym nad stołem, na którym zgromadzono góry warzyw, owoców, pieczywa, wypatroszonych ryb, jest nawet obcięty jagnięcy łeb. Nie są wolne – już zupełnie inaczej – od zmagania się tego, co wieczne i boskie, z tym, co materialne i czysto ludzkie, także arcydzieła Rembrandta „Pielgrzymi w Emaus” (1648) oraz „Chrystus w Emaus” (1629). W obu tych scenach miejsca i rzeczy są ubogie, niemal obskurne i żałosne. Gęsta ciemność otacza ludzi, jakby nicość i zło miały zaraz zapanować nad światem. Wiadomo jednak, że dokonało się zmartwychwstanie, a Pan – choć przemieni się wkrótce w świetlisty obłok – jest tuż obok, dając swą człowieczą obecnością krzepiącą nadzieję zbawienia. Teolog krytyczny Hans Küng pisze, że jest to „bardzo precyzyjna opowieść”.Oto ona: „Tego samego dnia [tj. w niedzielę Wielkanocy – przyp. aut.] dwaj z nich byli w drodze do wsi zwanej Emaus oddalonej sześćdziesiąt stadiów od Jerozolimy. Rozmawiali oni o tym wszystkim, co się wydarzyło. Gdy tak rozmawiali i rozprawiali z sobą, sam Jezus przybliżył się i szedł z nimi. Lecz oczy ich były niejako na uwięzi, tak że Go nie poznali. On zaś ich zapytał: »Cóż to za rozmowy prowadzicie z sobą w drodze?«. Zatrzymali się smutni. A jeden z nich, imieniem Kleofas, odpowiedział Mu: »Ty jesteś chyba jedynym z przebywających w Jerozolimie, który nie wie, co się tam w tych dniach stało«. Zapytał ich: »Cóż takiego?«. Odpowiedzieli Mu: »To, co się stało z Jezusem Nazarejczykiem, który był prorokiem potężnym w czynie i słowie wobec Boga i całego ludu; jak arcykapłani i nasi przywódcy wydali Go na śmierć i ukrzyżowali. A myśmy się spodziewali, że On właśnie miał wyzwolić Izraela. Tak, a po tym wszystkim dziś już trzeci dzień, jak się to stało. Nadto jeszcze niektóre z naszych kobiet przeraziły nas: były rano u grobu, a nie znalazłszy Jego ciała, wróciły i opowiedziały, że miały widzenie aniołów, którzy zapewniają, iż On żyje. Poszli niektórzy z naszych do grobu i zastali wszystko tak, jak kobiety opowiadały, ale Jego nie widzieli«. Na to On rzekł do nich: »O, nierozumni, jak nieskore są wasze serca do wierzenia we wszystko, co powiedzieli prorocy! Czyż Mesjasz nie miał tego cierpieć, aby wejść do swej chwały?«. I zaczynając od Mojżesza, poprzez wszystkich proroków wykładał im, co we wszystkich Pismach odnosiło się do Niego. Tak przybliżyli się do wsi, do której zdążali, a On okazywał, jakoby miał iść dalej. Lecz przymusili Go, mówiąc: »Zostań z nami, gdyż ma się ku wieczorowi i dzień się już nachylił«. Wszedł więc, aby zostać z nimi. Gdy zajął z nimi miejsce u stołu, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im. Wtedy oczy im się otworzyły i poznali Go, lecz On zniknął im z oczu. I mówili nawzajem do siebie: »Czy serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał?«. W tej samej godzinie wybrali się i wrócili do Jerozolimy. Tam zastali zebranych Jedenastu i innych z nimi, którzy im oznajmili: »Pan rzeczywiście zmartwychwstał i ukazał się Szymonowi«. Oni również opowiadali, co ich spotkało w drodze i jak Go poznali przy łamaniu chleba” (Łk 24, 13-25). Prawdy o Emaus nie oddają dzieje tego miasta, choć – jeśli użyć metafory Ernesta Renana z „Życia Jezusa” (1863) – nie należało ono do takich, które egzystowały „poza historią”. Najpierw Juda Machabejczyk zmagał się w jego okolicach z Syryjczykami. Później w owym mieście, położonym w dolinie Szaron, u podnóża Gór Judzkich, i zwanym przez starożytnych także Nikopolis, stacjonował rzymski garnizon okupacyjny. W 44 r. zostało zniszczone za niepłacenie podatków i to samo spotkało je w 4 r. gdy judejski partyzant Atroges napadł w pobliżu na rzymski konwój, zabijając centuriona Ariusa. Z owych zniszczeń Emaus podnosiło się powoli i w czasach, gdy ewangelista opowiada o spotkaniu w drodze ku niemu, było być może wioską. Jednak już w 68 r. Wespazjan umieszcza tu V Legię Macedońską, a miasto pojawia się na mapie Ptolemeusza (II w.), na „Tablicach Peutingera” (III w.) i w Talmudzie (który podkreśla współobecność trzech wyznań: mozaistycznego, samarytańskiego i chrześcijańskiego). W 221 r. – dzięki zabiegom prefekta Juliusza Afrykańczyka – otrzymuje prawa miasta rzymskiego i staje się jednym z ważniejszych ośrodków prowincji syryjsko-palestyńskiej. Jednak po zniszczeniach w powstaniu samarytańskim, w najazdach perskim i muzułmańskim nie odzyskuje znaczenia. Zburzona zostaje także jego najstarsza ponoć bazylika chrześcijańska. Od tej pory Emaus to już tylko arabska wioska Amwas. Średniowiecze nie interesowało się zupełnie owym Amwas: krzyżowcy i pątnicy, kierując się literą (zatem błędem kopisty) kanonicznego tekstu, gdzie indziej poszukiwali Emaus z opowieści ewangelisty. Krzyżowcy uważali za Emaus miejscowość Qiriyat Jearim (dziś Abu Gosz) i w 1145 r. wznieśli tam kościół pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny, Arki Przymierza; jednak półtora wieku później – jak powiada anonimowy przewodnik z 1280 r. – czczono „pamiątkę Emaus” w dzisiejszej arabskiej wiosce El-Qubejbeh (franciszkański kościół wybudowano już w początkach XX stulecia). Więc historia przetoczyła się jakby obok Emaus z opowieści. I tylko archeologowie w ruinach domów i świątyń próbują zdobyć jej świadectwa. Tylko egzegeci usiłują stwierdzić, czy rację ma kanoniczny zapis, ze swymi 60 stadionami (11 km) odległości od Jerozolimy (jedynie wtedy – wyszedłszy pod wieczór z Emaus – można zdążyć do miasta przed nocą), czy też dać wiarę kodeksowi synaickiemu (Alef), który mówi o 160 stadionach, więc oddaje rzeczywiste położenie Emaus. Niepokój egzegetów wynika też z różnic między ewangelistami. Oto drugi z synoptyków, św. Marek, powiada, używając greckiego terminu agros (wieś, posiadłość wiejska): „Potem ukazał się w innej postaci dwom z nich na drodze, gdy szli do wsi. Oni powrócili i oznajmili pozostałym. Lecz im też nie uwierzyli” (Mk 16, 12-13). Trzeci zaś ewangelista synoptyczny, św. Łukasz, używa nazwy wyraźniejszej – kome, co również oznacza wieś, ale już bez niejasności, że chodzić może o coś w rodzaju rzymskiej villa rustica. Oto zatem dwaj ludzie schwytani (a my z nimi) w pułapkę. Są w drodze, która łudzi ich otwartością przestrzeni, z pozoru znają jej cel czy kres. Lecz oto z obu stron tej drogi czyha na nich ich własny wzrok – on jest siecią Pana, który zaczaił się jak ptasznik. Albo – w innej metaforyce – Pan uczynił z nich eleacką strzałę, której zda się jedynie, że leci. Bo ruch w przestrzeni (i w czasie, jeśli pojąć go jako „teraz właśnie”) jest tu złudzeniem: dlatego wysiłki egzegetów i krzyżowców, archeologów i średniowiecznych pątników chybiają celu – Emaus z ewangelii nie jest rzeczywistą nazwą rzeczywistego miasta. Sama historia – w przemiennym rytmie budowania i burzenia, zapominania i przypominania, w zderzeniach religii i kultur – dowiodła nieuchwytności miejsca. Droga do Emaus z Ewangelii św. Łukasza zawiera się bowiem w przestrzeni, którą wyznaczają odwrócenie i powrót. W ich perspektywie złudzenie jest jedyną rzeczywistością, punkt dojścia zamienia się w punkt wyjścia, kres przeobraża w początek. Są jak postawione naprzeciw siebie lustra: wśród rozmnożonych odbić zda ci się, że idziesz do Emaus, ale docierasz do Jerozolimy; powracasz do Wieczernika, ale z obrazem tego, co cię „spotkało w drodze” i w gospodzie „przy łamaniu chleba”. Najpierw uczniowie zobaczyli więc Jezusa, ale go nie rozpoznali (albo dlatego właśnie nie mogli rozpoznać, że go ujrzeli). W zakończeniu zaś jak w lustrze poznają go, lecz w tej samej chwili, może dlatego właśnie, że poznają, przestają go widzieć: „Wtedy oczy im się otworzyły i poznali Go, lecz On zniknął im z oczu”. A jeszcze: „Wszedł więc, aby zostać z nimi”, lecz ich z nagła opuścił, rozpłynął się w zmierzchu. Co mówią te metafory ponad to właśnie, że siecią Pana stał się własny ich wzrok, który porusza nimi w ciemnościach zewnętrznych nie więcej niż Zenon z Elei swą zakrzepłą w powietrzu strzałą? Czy można poprzestać na banalnej konstatacji, która rozstrzyga cały ten dramat niepoznania w wyświechtanym frazesie o paradoksie wiary? Otóż nic poważniejszego nad ten banał. Bo zatrzymuje się on tam właśnie: nad powierzchnią, aby zdać sprawę z jej skrytości i głębi. Gdyż tak można wyłożyć te pojawienia się i zniknięcia: jako prosty przekaz, że odtąd wiara będzie paradoksem, który odwróci świadectwo zmysłów. I także – jak dowodził św. Paweł, mówiąc o Krzyżu, owym „głupstwie dla pogan” i „zgorszeniu dla Żydów” – paradoksem, który strawi nawyki zastanych kultur. I na nim – jak wykłada Jezus w drodze do Emaus – opierać się będzie wypełnienie prorockich natchnień i mesjańskiej nadziei Izraela: „Czyż Mesjasz nie miał tego cierpieć, aby wejść do swej chwały?”. Jednak mimo wszystko wnętrze owego paradoksu rozświetla jakaś racja. Wcale nie racja serca, jak życzył sobie Pascal. Bo łudzą siebie uczniowie, powiadając: „Czy serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał?”. A jeśli nie serce, to co? Odpowiedź jest zawarta w samym centrum opowieści św. Łukasza, w słowach Pana: „O, nierozumni, jak nieskore są wasze serca do wierzenia we wszystko, co powiedzieli prorocy!”. To nierozumność kładzie się cieniem na wszystko – na tradycję i wiarę serca, na proroków i Pisma, na nauki i Mękę Jezusa, na świadectwo pustego Grobu. Oto zatem idea, niczym wiązka światła w pomroce niepoznania: wiara spragniona rozumu – jakoby „wiara poszukująca zrozumienia”. I rozum pobudzający wiarę do wierzenia, do tego, by w operacjach paradoksów obnażyła swój sens. W opowieści Łukasza jasne jest, że Jezus toczy grę z uczniami. Jest nie do rozpoznania i znika rozpoznany. A niekiedy nawet udaje: „Tak przybliżyli się do wsi, do której zdążali, a On okazywał, jakoby miał iść dalej”. Ku czemu odsyła ta gra? Cała ta historia utkana jest z powtórzeń i powrotów: Jezus zmartwychwstały powraca do uczniów, znowu jest z nimi w drodze i powtarza im proroctwa Pism, znowu wykłada swe mesjańskie zadanie i gniewa się na ich nierozumność, znowu łamie się z nimi chlebem, błogosławiąc go jak ongiś w Wieczerniku. A i uczniowie: czyż nie opowiadają raz jeszcze o ostatnich dniach – o wydaniu na śmierć Jezusa z Nazaretu, o sądzie nad nim i wyroku, o konaniu na Krzyżu i zawiedzionych nadziejach żydowskiego ludu, o pustce Grobu i aniołach na straży, o przerażeniu niewiast i apostołów? Lustra ustawiono jednak nie dla samej migotliwej gry. Za ich pomocą – pierwszy raz po zmartwychwstaniu – może zostać podjęty temat sensu egzystencji Jezusa, jego mesjańskich przeznaczeń, jego ofiary. Ów labirynt luster, w których wszystko się w sobie nawzajem odbija, jest też i pętlą czasu, w jaką zamieniła się droga uczniów ku Emaus (tak czyha Pan...). Opowiedziana w czasie przeszłym dokonanym, schwytana w zwierciadlane odbicia, wtłoczona w mechanizm powrotów, zdaje się odsyłać ku temu, co minione. Jednak ten ład nie powstaje dla zilustrowania przeszłości. Jego odniesieniem jest przede wszystkim przyszłość. Dla niej zastawiono pułapkę w posępnym krajobrazie pod Jerozolimą (to pułapka uczyniona przez rozum, przez jego wewnętrzny pejzaż: w tekście nie ma żadnych – poza chlebem i stołem – przedmiotów, żadnych rekwizytów i obrazów, żadnych domów i, wyłączając trzech wędrowców, ludzi; ich obecność pozostaje w domyśle, podpowiada ją kontekst – poprzedzające i następne perykopy). To, co się dzieje w tekście, można odczytać jako figurę zdarzeń, które dokonały się tuż po śmierci i zmartwychwstaniu. Uczniowie i niewiasty z otoczenia Jezusa są przerażeni. Zewsząd może czyhać niebezpieczeństwo, wszędzie może być pułapka. Także na drodze do Emaus. Tam jednak jedynie Jezus zastawia na nich sidła, by natchnąć otuchą, dowieść prawdy o zmartwychwstaniu i ukazać im drogę. Łukasz nie pisze swej opowieści na gorąco, tuż po tragicznej Passze roku 30. Jego historia powstała ponoć około roku 70., gdy chrześcijanie przenieśli się już do Pelli. Nie żyje już pierwszy „biskup” Jerozolimy, „Brat Pana”, Jakub Młodszy (strącony ze szczytu świątyni, kamienowany i dobity uderzeniem foluszniczego wałka) – przywódca żydochrześcijan. Nie żyje też Paweł z Tarsu, jego oponent, twórca chrześcijańskiego uniwersalizmu i – jeśli Łukasz jest także autorem Dziejów Apostolskich – duchowy mistrz trzeciego z synoptyków. Chrześcijaństwo jest więc w zamęcie, w pół drogi, jak tuż po śmierci Pana. Ale z zamętu przerażenia i niepewności wiedzie tylko jedna droga – ku Emaus. Oto właśnie chrześcijaństwo traci więź z judaizmem i przekształca się w wiarę uniwersalną. Bo gdzież prowadzi droga z Jerozolimy przez Emaus? Archeologowie wydobyli na powierzchnię jej pozostałości: to droga rzymska, Via Romana. U jej kresu wyłania się jeden z portów śródziemnego morza imperium, rzeczywista stolica prowincji. Stąd, z Cezarei Nadmorskiej, władali Palestyną i judejskimi państewkami Herodiadów rzymscy prokuratorzy. Tu stał dom Poncjusza Piłata; w 1961 r. wykryto w ruinach późniejszego teatru szczątki tablicy z tej budowli z wypisanym na niej greckimi literami imieniem właściciela i dedykacją dla cesarza Tyberiusza. Droga do Emaus jest więc ostatecznie drogą ku Rzymowi. A Rzym to świat – to otwarcie na uniwersum. Lecz to także świat, w którego części wschodniej mówi się i myśli po grecku. Po grecku również pisze Łukasz. I do Greków adresuje następną perykopę – tę, w której cielesny aż do przesady Chrystus zmartwychwstały okazuje zgromadzonym w Wieczerniku jedenastu swe rany i zjada kawałek pieczonej ryby, przegryzając plastrem miodu (Łk 24, 36-43). To, co rozpoczęte w gospodzie w Emaus, znajduje tak oto materialne dopełnienie. Lecz ja wolę tamto niedokonanie – gest błogosławieństwa, łamanie chleba, nagłe zniknięcie i otwarte w zdziwieniu usta uczniów. W przezroczystym, kruchym niczym szkło lustra powietrzu przedwieczornej godziny. „Prof. Zbigniew Mikołejko jest filozofem i historykiem religii, pracuje w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN oraz Warszawskiej Wyższej Szkole Humanistycznej”